Trochę o sobie
Z dużą niechęcią odnosiłem się do pomysłu pisania o sobie. Moja natura jest daleka od chęci publicznej prezentacji. Przekonały mnie do tego liczne pytania moich znajomych i pacjentów, którzy nie tylko przychodzą do mnie po poradę i leczenie, ale są również zainteresowani moimi wynikami, startami i treningami.
Moje bieganie w tym roku (2017) obchodzić będzie swoją rocznicę – 10 lat startów. Rozpoczęło się z przypadku, bez głębszego celu, specjalnego przygotowywania. W natłoku myśli i stresu, ucząc się do egzaminu specjalizacyjnego. Wyszedłem pobiegać i… chwyciło.
Tak przebiegłem dziesięć Półmaratonów Warszawskich i dziewięć Maratonów (Warszawskich, a oprócz nich komplet „Orlenów”).
Swój pierwszy start pamiętam bardzo dobrze. Był rok 2007 i bieg „Biegnij Warszawo” na 10 kilometrów.
Potem mój kalendarz biegowy był dość monotonny; na wiosnę Półmaraton Warszawski, czasami w lipcu Bieg Powstania, a we wrześniu Maraton Warszawski i w listopadzie Bieg Niepodległości.
Moja wiedza na temat treningu opierała się na przekonaniu, że wraz z ilością przebiegniętych kilometrów, będzie rosła moja dyspozycja biegowa. Na tak skonstruowanej formule treningu (teraz już wiem, że błędnej) przygotowywałem się do maratonu, który w moim kalendarzu był imprezą sezonu. Trzeba również pamiętać, że w tamtym okresie nie było na rynku zbyt dużo literatury na temat przygotowań do maratonu. Nie wiedzieć czemu, nie kupiłem sobie książki Jerzego Skarżyńskiego „Biegiem przez życie”. Życie wobec tego dość boleśnie zweryfikowało moje założenia, czego efektem były ogromne cierpienia w zderzeniu ze słynną „ścianą” oraz żałosne wyniki maratonów:
2008: 4:29:38
2009: 4:29:47
2010: 4:09:28
2011: 3:54:23
Pamiętam jak walczyłem w czasie maratonu. W głowie kotłowała mi się myśl: „byle się nie zatrzymać”. Miało to miejsce zazwyczaj w okolicach 30-35 kilometra. Wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, to już nie wrócę do biegu.
Trening oparty jedynie na długich wybieganiach w okolicach 25-28 km doprowadził mnie do wyników w graniach 3 godzin i 40 minut. Wówczas moim celem stało się złamanie granicy 3 godzin i 30 minut. Niestety, założenie, że powtarzanie długich wybiegań doprowadzi mnie do sukcesu, okazało się fałszywe, czego efektem była kilkuletnia batalia o złamanie 3 godzin i 30 minut.
2012:
34. Maraton Warszawski: 3:43:16
2013:
1. Orlen Maraton: 3:39:07
35. Maraton Warszawski: 3:35:00
2014:
2. Orlen Maraton: 3:47:10
36. Maraton Warszawski: 3:34:35
2015:
3. Orlen Maraton: 3:44:57
37. Maraton Warszawski: 3:32:57
I tak pewnie mógłbym biegać bez końca, walić głową w mur i przeżywać męki na 35. kilometrze, gdyby nie przypadek. Namówiony przez koleżankę, wybrałem się na trening grupy biegowej Markowych Biegaczy. Szedłem raczej niechętnie. Ja, taki doświadczony, tyle maratonów w nogach. i nagle – Eureka! Zupełnie nowe spojrzenie na trening! W konfrontacji z doświadczeniami kolegów zrozumiałem, jak wiele błędów popełniałem wcześniej. Okazuje się, że to nie o przebiegnięte kilometry chodzi… Poza tym, bieganie w grupie to zupełnie inna jakość. Niejednokrotnie moja głowa w strefie dyskomfortu dawno by odpuściła, a w grupie mam wsparcie ambicji. Nie odpuszczę, nie pozwolę sobie być na końcu.
Sezon 2016 był przełomowy. Zima przepracowana z Markowymi Biegaczami, zaliczony cykl biegów górskich w Falenicy, co niedziela rano kros w Markach wraz z kultowym „siodłem” wg Jerzego Skarżyńskiego. Ale w głowie ciągle myśl, że wszystko się wali na 35. km i dobiegam jak zwykle w czasie 3:32…
Na warszawskiej połówce czułem, że może być inaczej. Wynik 1:34 z półmaratonu dawał nadzieję, poprawiłem się prawie 4 minuty. Gdy nadszedł dzień próby, czyli Orlen Warsaw Marathon 2016, pełen pokory ustawiłem się za balonikiem 3:30. Dość nieśmiało, bo nie w grupie, a 100 metrów za nią. Nie lubię się przepychać. Wiem, że sprawdzian dla tej grupy nadejdzie po 25. km i zweryfikuje, kto naprawdę zasługuje na bieg w tej grupie. Przyznam szczerze, że pierwsze kilometry były pełne obaw. Nic nie wskazywało na to, że nie powtórzy się scenariusz męki na 35. kilometrze, ale tym razem, z każdym kilometrem wzrastała moja swoboda biegu. Około półmetka czułem, że balonik pace-makera bardzo mnie spowalnia. Co robić? Już dostałem tyle lekcji pokory, ale…jedziemy! Nie patrzę na zegarek, biegnę zgodnie z samopoczuciem, zostawiam zająca na 3:30, nie oglądam się za siebie. Idzie mi wyjątkowo dobrze. Zerkam na średnie tempo: 4:50 min/ km, ups… Wszystko mam przeliczone w głowie, to jest okolica 3:25.
OK – powiedziałem „A”, to teraz czekam na „B” na 35. kilometrze. Jednak, o dziwo, 35. km gładko mijam. Pojawia się euforia: ja już tego nie przegram! To wszystko potęgowane jest okolicznościami, w jakich mijam innych biegaczy, których dopadł kryzys. Wiem, że nie brzmi to koleżeńsko, ale taki widok motywuje i potęguje wewnętrzną euforię. Już wiem, że to jest ten dzień.
Przyspieszam na ostatnich kilometrach i kończę maraton z wynikiem 3:22:54. Średnie tempo na zegarku to 4:46. Nikt się tego nie spodziewał!!! Mega satysfakcja, a cały dystans ogarnięty w strefie.