Refleksje po Maratonie Warszawskim
Opadły już emocje po starcie, minęło zmęczenie i chciałbym podzielić się z Wami kilkoma refleksjami związanymi ze startem w moim 14-tym już, Maratonie Warszawskim.
Kiedy w nocy z soboty na niedzielę strugi deszczu lały się z nieba, ogarnął mnie duży stres.
Nie pozwalał spać. Bałem się tego biegu z powodu krótkiego okresu przygotowania (tylko 5 tygodni), a pogoda dodatkowo komplikowała sprawę.
Nigdy nie biegłem maratonu w tak ulewnym deszczu.. Wielokrotnie natomiast przeżywałem kryzysy podczas startów , rok temu musiałem się nawet zatrzymać – na 35 kilometrze. W tym roku natomiast, uznawałem swoją formę za gorszą niż poprzednio, a obowiązujący w tej turze biegu, 4 godzinny limit czasu jedynie pogarszał nastrój. Bardzo bałem się „klapy” i tego, że zagarnie mnie „koniec wyścigu”. Jeszcze o 5 rano podczas śniadania, przygotowywałem się na ten scenariusz oczami wyobraźni.
Gdyby wtedy pojawił się jakiś, nawet banalny, argument by zrezygnować, najpewniej bym z niego skorzystał.
W głowie toczyła się walka: po co to wszystko?
Wielokrotnie powtarzam, że do maratonu należy się właściwie przygotować, a sama chęć,
bez wielotygodniowego wysiłku przygotowań, to stanowczo za mało. Z drugiej strony chciałem kontynuować tradycje, ponieważ od 13 lat nie opuściłem żadnego Maratonu Warszawskiego. Zaplanowałem więc sobie, że zacznę bardzo asekuracyjnie, tempem 5.15-5.20/ km, by mieć bezpieczny zapas przed limitem 4 godzin. Postanowiłem, że będę kierował się samopoczuciem, a dla mnie to najlepszy miernik możliwości. Cel, to ukończyć bieg i nie zatrzymać się w trakcie.
Kiedy stałem już na stracie, spotkałem znajomego z Markowych Biegaczy. Ucieszyłem się bardzo, bo zawsze raźniej jest biec razem. . Wojtek miał w planie bić życiówkę i planował osiągnąć wynik w okolicach 3.30. To oznacza tempo biegu w przedziale 4.57-4.58/ km, byłem przekonany, że to dla mnie stanowczo za szybko. Zdecydowałem, że będę biec ostrożnie, za nim. Od początku biegu podjęliśmy rozmowę na różne tematy, więc nie spoglądałem na zegarek. Wiem, że jeżeli można swobodnie rozmawiać to znaczy, że tempo jest odpowiednie.
I tak właśnie mijały kolejne kółka, a mój organizm bardzo dobrze adoptował się do tempa, którego pilnował Wojtek. Od mniej więcej „dwudziestego któregoś” kilometra, nadal czując się doskonale, zaryzykowałem ostrożnie przyspieszać. Miałem w głowie sentencje „biegowego guru” Jurka Skarżyńskiego, że dobrzy maratończycy biegają drugą połówkę szybciej niż pierwszą. Zapomniałem o swoich lękach, za to pojawił się duch walki. Zostawiłem kolegę Wojtka, minąłem na trasie Kamila Dąbrowę, weterana biegów maratońskich (ok 30) z życiówką 3.05.!
Teraz miałem już tylko jedną myśl: nie popsuć tego i przyspieszać, pod stałą kontrolą samopoczucia. Na trasie mijała mnie elita, która sprężystym krokiem, w niewiarygodnym dla mnie tempie 3.25/km (w tej grupie Bartek Falkowski, trener mojego brata), połykała kolejne kilometry. Minąłem Wojtka Staszewskiego, który walczył o złamanie 3 i Jurka Skarżyńskiego, który wrócił do biegania. Odkryłem nagle, że bardzo podoba mi się taka formuła biegu, gdzie jest nas naprawdę niewielu (250 osób).
Mijamy się z każdym okrążeniem i obserwujemy się nawzajem.
Sprawdzamy dyskretnie, kto jak wygląda, jak znosi trudu biegu i czy może ma oznaki problemów.
Z lekkim niepokojem oczekiwałem kryzysu, ale kiedy rozpocząłem ostatnie okrążenie, wiedziałem już, że nic groźnego wydarzyć się nie może. Martwiło mnie jedynie, że gdzieś na trasie zgubiłem jeden żel. Na szczęście, na trasie są kibice z Markowych Biegaczy. Marek i Paweł (wielkie dzięki !!!) stanęli na wysokości zadania i nie tylko zorganizowali żel, ale też „darli gardła”, co dodało słusznego kopa. ? Na ostatnim okrążeniu mija mnie Kamil Dąbrowa, który jest dla mnie absolutnie nie do doścignięcia. Świetnie rozłożył siły i mija linie mety 30 sekund przede mną.
Ja kończę z czasem netto 3.30.00! – równo, co do sekundy. Może, gdybym patrzył wcześniej na zegarek, urwałbym jeszcze te kilka sekund, ale biegłem na samopoczucie… Kolega Wojtek mija metę około minutę za mną i bije swoją życiówkę (Gratulacje!!!).
Na mecie, czeka w deszczu cała moja rodzina. To ona ponosi koszty moich treningów…
Mam wielką satysfakcję z biegu, nawet jeżeli nie była to kolejna „życiówka”.
Maraton to bieg skrajnych emocji, od ściany do ściany, od lęku i rozpaczy po euforie i dużą satysfakcję.
Nie zatrzymałem się ani na chwilę, nie dopadł mnie żaden kryzys.
W domu analizuje międzyczasy i jestem bardzo zadowolony, bo narastające tempo kolejnych okrążeń 5.06, 5.03, 5.01, 5.00, 4.58, 4.57, 4.58, 4.59 – „Negative split” – cechuje dobrych maratończyków (tak mówi Jurek Skarżyński). Czułem też trochę, że jestem coś winien moim czytelnikom, czyli Wam! Miałem wrażenie, że czuję Wasz doping i widzę zaciśnięte kciuki.
Osiągnąłem czas daleki od mojej „ życiówki”, ale sposób przebiegnięcia tego 14-go Maratonu daje wielką satysfakcje. Muszę przyznać, że chyba za to właśnie lubię ten dystans – 42 km pozwala prawdziwie powalczyć z własnymi słabościami.
Po tym biegu wierzę, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w maratonie.
Do zobaczenia na trasie następnego!